Londyn 2017.
Wiatr nie przyjemnie wiał prosto w oczy wraz ze śniegiem, który przylepiał się do całej jej zaróżowionej od zimna twarzy i włosów wystających spod pomarańczowej, miękkiej czapki. Szła pośpiesznie z rękami wciśniętymi głęboko w kieszenie. Czuła, jak kapie jej z nosa, a oczy zachodziły łzami. Policzki szczypały, jakby wbijano w nie setki niewidocznych igiełek, a to wszystko dzięki panującemu mrozowi. Londyn od setek lat nie miał aż tak strasznej zimy, więc nikt nie był przygotowany na to, że z dnia na dzień ludzie zaczną zamarzać na ulicach. Pędziła do domu, bo sama bała się o swój los. Wiedziała, że jej przyjaciele już pewnie siedzą przy rozpalonym przez Willa kominku z jakimś ciepłym napojem w rękach. W świat uderzył nagle mróz nie do zniesienia, linie telefoniczne były pozamarzane, więc Lucy biegała po mieście, próbując znaleźć jakiś działający telefon, tak by mogła dowiedzieć się, czy z jej rodziną wszystko jest w porządku. Czy wszyscy żyją i nikt nie zamarzł na ulicy, jak ten mężczyzna, którego mijała parę minut temu? Leżał już w połowie okryty śniegiem, cały biały z wyłupiastymi oczami, które wyrażały ból, jaki towarzyszył mu, w trakcie gdy, cały jego organizm zamarzał. Musiało to być straszne uczucie, skoro Lucy narzekała na piekące policzki. Nie chciała nawet myśleć, jak bardzo musiał cierpieć, kiedy umierał. Widziała dzieci, które zdesperowane matki ciągnęły do domów. Tak bardzo bały się o nie. Lucy nawet nie wyobrażała sobie, co musiało się teraz dziać w takich placówkach jak szpital czy dom dziecka. Większość instytucji miała ogrzewanie elektryczne, a kiedy niespodziewanie uderzył mróz, wszystko zamarzło. Nie było prądu w całym mieście, a robiło się coraz ciemniej. Nie chciała myśleć o tym, jak przerażone i zmarznięte były teraz dzieci w tym dużym sierocińcu niedaleko mieszkania jej przyjaciela Luke'a, do którego często chodzili umilić sierotom dzień, poświęcić im trochę czasu, którego bardzo pragnęły i pokazać im, że też są kochane. Jones była tak naprawdę aniołem z poranioną duszą, ale z pięknym i szlachetnym sercem.
Zatrzymała się na chwilę, patrząc przez ramię, w jej głowę pojawiła myśl o wróceniu się kilkunastu ulic i odwiedzeniu dzieci. Kilka razy chciała nawet pójść, ale po krótkim przemyśleniu i porządnym potrząśnięciu głową zrozumiała, że to byłoby niebezpieczne. Sierociniec znajdował się coś około 30 minut od miejsca, w którym właśnie się znajdowała, a ona sama już była długo na dworze, szukając jakiegoś działającego telefonu. Czuła, jak jej palce, mimo iż miała rękawiczki i były głęboko wciśnięte w kieszenie brązowego płaszcza, jaki miała na sobie- zaczynały mrowić z zimna, krew powoli przestawała do nich dochodzić. Pośpiesznie rozejrzała się dookoła, właśnie mijała zoo, więc do mieszkania Willa miała jeszcze kawałek. Biedne zwierzęta, westchnęła z żalem, patrząc na bramę. Szczęka jej dygotała z zimna, a pocieranie dłońmi o ramiona już nie ogrzewało. Było jej tak źle, tak zimno. Podskoczyła w miejscu, dłonią zakrywając usta, z których wydostał się krótki krzyk. W jej oczach nagle pojawiły się łzy. Tak bardzo nie chciała tego zobaczyć. Tuż przed nią na ziemi okrytej śniegiem z pluszowym misiem ciasno zaciśniętym w małych rączkach, oparta o mur i okryta cienkim kocem leżała maleńka dziewczynka, biała jak śnieg, który ją otaczał z włosami związanymi w dwa warkocze. Jej twarz była dla niej tak bolesnym widokiem. Mały nosek zadarty lekko do góry, usta sine, zaciśnięte w wąską linię i zamknięte oczy, których czarne wachlarze rzęs rzucały cień na okrągłe policzki. Jak ktoś mógł pozwolić na to, by tak niewielkie dziecko zostało samo na mrozie, dziewczynka miała nie więcej jak 5 lat. Lucy szybko ukucnęła przy jej ciele, ściągając rękawiczki i drżącymi dłońmi dotknęła jej szyi, próbując wyczuć puls. Skóra dziewczynki była lodowata i twarda. Dziecko już dawno nie żyło. Otarł dłonią łzy cieknące po jego policzkach.
Kim jesteśmy i co zrobiliśmy, że Bóg zesłał na nas taką karę.
Czym zasłużyliśmy, by niewinni ginęli w mrozie i cierpieniu. Niech nas ktoś ocali. Ratuj nas Panie, nim wszyscy zamarzniemy.
Po otrząśnięciu się z tego szoku ruszyła dalej, teraz tylko skręcić w te dwie uliczki i będzie na miejscu. Uśmiechnęła się i przyśpieszyła kroku. Już prawie. Skręciła w lewo za apteką.
- Nie, nie, nie.. - ulica była zasypana śniegiem do tego stopnia, że nie dało się przejść.
To była jedyna droga do domu Willa. Była przerażona, nie wiedziała, co ma teraz zrobić. Zaczęła rozglądać się, szukając jakiegoś miejsca, gdzie może się schronić. Nic tutaj nie było. Zoo, apteka, park.. Biblioteka! Może nie ukryje się tam na długo, może nie ogrzeje się tam, jednak będzie to lepsze niż siedzenie na dworze — gdzie nie oszukując się, nie przeżyłaby za długo. Niewiele myśląc pognała do biblioteki, mając jedynie nadzieję, że nie będzie zamknięta. Szarpnęła za wielkie drzwi, których zawiasy lekko przymarzły. Otwarta. Weszła do środka, zatrzaskując za sobą drzwi.
- Dziwne — po zrobieniu kilku kroków, stwierdziła, że jest tu sama.
Biblioteka Verington — jedna z jej ulubionych w Londynie jak nie w całej Anglii. Duża, lecz nie ogromna. Nowa, ale mająca stary klimat. Po prostu czuło się w niej coś, czego nie dało się poczuć nigdzie indziej. Coś, co przenosiło cię w czasie, do ery książki, którą czytałeś. Coś magicznego.
Zauważyła koc, leżący na krześle Pani Durble — starszej bibliotekarki, która zawsze częstowała ją filiżanką herbaty, czego nie zwykła czynić z innymi czytelnikami biblioteki. Ciekawe co się z nią teraz dzieje. Lucy opatuliła się kocem i zaczęła przechadzać się po bibliotece. Co innego mogła teraz zrobić? Może gdzieś będzie tutaj miejsce, w którym będzie cieplej. Cała dygotała z zimna.
Dlaczego tutaj nikogo nie ma? Biblioteka Verington była na tyle duża, że pomieściłaby tych wszystkich ludzi biegających po ulicach... Wbrew pozorom nie było tutaj też tak zimno, było tak jak w typowe jesienne popołudnie w Londynie. Nieprzyjemnie, ale znośnie.
Pałętała się między regałami z jej ulubioną poezją. Sięgnęła po książkę, której nie widziała nigdy wcześniej. Na jej grzbiecie nie było napisanego tytułu, była biała i połyskiwała. Zdjęła ją z półki i otworzyła, wydostało się z niej jasne światło, które na chwilę oślepiło Lucy. Strony były niemalże puste, były na nich jedynie dwa wersy, które zaczęła powoli wymawiać. Każde słowo, po wypowiedzeniu zaczynało znikać.
Rah ah gah ee oh es
Vee nu nohno kee ah seh peh teh ah mahah deh zod*
Usłyszała ogromny huk, przez który uniósł się kurz, książka wypadła jej z dłoni. Zza regałów świeciło bardzo jasne światło. Po podłodze toczył się ciężki dym. Przerażona zaczęła iść do tyłu, zatrzymała ją ściana, wskazująca, że nie ma dalszej drogi do ucieczki. Zaczęło robić się coraz jaśniej, jakby, to co tam się znajdowało zaczęło się zbliżać. Jej puls zaczął przyśpieszać, do takiego stopnia, że myślała, że serce zaraz jej wyskoczy z piersi. Ukucnęła, próbując wcisnąć się między regał a ścianę, zacisnęła oczy w strachu. Było tak cicho, że jedynym dźwiękiem, który można było usłyszeć bym dźwięk jej oddechu. Obszedł ją nagle chłód. Poczuła dotyk na twarzy, jakby ktoś odgarnął jej włosy z twarzy. Otworzyła oczy i krzyknęła.
- Czym jesteś?!
Postać stojąca przed nią była piękna, a właściwie był, on był piękny. Jasna skóra, która zdrowo połyskiwała, złote włosy, morskie oczy. Jednak nie jego twarz przykuła uwagę Lucy, lecz skrzydła, które miała tajemnicza postać. Były wielkie i idealnie białe. Czy to anioł? Czy to możliwe?
Patrzał na nią ciekawskim wzrokiem, przechylając głowę z lewej na prawą. Wziął w rękę kosmyk jej włosów, przejechał palcami po policzku.
- Niemożliwe — szepnął, dalej sunąc po jej twarzy.
- Co niemożliwe? Kim ty jesteś? Co tutaj robisz?
Zdawało się, jakby postać nie słyszała jej pytań. Jakby mówiła sama do siebie. Nie rozumiała co się dzieje. Na dworze mróz, jakaś magiczna książka, anioł i ona? Czy ktoś mógłby wyjaśnić, o co chodzi?
Położył dłoń na jej oczach, a gdy ją zabrał przestała widzieć. Wszystko stało się czarne.
- Co się dzieje? - zaczęła krzyczeć, bojąc się jeszcze bardziej.
- Jeśli tu zostaniesz, to umrzesz. Muszę Cię stąd zabrać.
Poczuła, jak ją podnosi i gdzieś niesie.
- Dlaczego zabrałeś mi wzrok? - zapytała przerażona.
- Nie możesz zobaczyć tej drogi, jesteś tylko człowiekiem.
- Czym jesteś? - powtórzyła, mając nadzieję, że ty razem uzyska odpowiedź.
- Jak możesz nie wiedzieć? Sama mnie tutaj wezwałaś, znasz mnie — odparła nieznajoma postać, prychając przy tym.
- Wezwałam Cię? Masz na myśli te dziwne słowa?
- Dziwne słowa? Przecież to nasz język, nie pamiętasz?
Lucy była już tak w tym wszystkim zagubiona, że od myśli latających w jej umyśle rozbolała ją głowa.
- Nie martw się zabiorę Cię w bezpieczne miejsce.
Przytulił ją mocniej do swojego ciała. Coś wokół nich zaczęło szumieć, czuła mocny wiatr na swoim ciele, jej włosy zaczęły latać. Wszyscy znają to uczucie, gdy w wietrzny dzień otworzysz drzwi, a wiatr i chłód uderzy w ciebie. Tak właśnie teraz czuła się Lucy. Trwało to chwilę, dosłownie trzy sekundy. Zaraz usłyszała szum wody, ćwierkające ptaki i poczuła ciepło na policzkach. Zaczęła szybko mrugać, aż zobaczyła. Ona znała to miejsce. Była tutaj jako dziecko na wycieczce z rodzicami. To St. Michael's Mount, wyspa z pięknym zamkiem, ale jak to możliwe, że tutaj jest tak pięknie? Przecież dalej są w Anglii, gdzie podziała się ta zima? Ten mróz? Jak w tak krótkim czasie dostali się tutaj z Londynu?
- Możesz mi to wszystko wytłumaczyć? Ja już naprawdę nic nie rozumiem — zadała kolejne pytanie, nerwowo się rozglądając.
-Nazywam się Akobel, jestem aniołem. Możesz mówić na mnie Jace, myślę, że będzie ci łatwiej.
-Ja mam na imię Lucy.
-Wiem o tym, mówiłem, że Cię znam
-Co tutaj się właściwie dzieje?
-Wezwałaś mnie. Właściwie musiałaś mnie wezwać, taki był plan. Sam nie mogłem do Ciebie zejść, Lucy. Jestem twoim strażnikiem.
-Przed czym ty masz mnie niby strzec?